DSC_2629c

Maleńtas wkrótce skończy trzy latka. Trzy latka… Niecały metr i 15 kilo szczęścia… Mówi pełnymi zdaniami. Z czasem przeszłym, przeciwnie do brata, gdy był mały, nie ma problemu. „R” wypowiada fantastycznie od kilku miesięcy. Potrafi powtórzyć każde słowo. Przez okno widzi już samoloty i pożarną (straż w domyśle), a nie „gobala” i „ijo ijo”. Sam chodzi na nocnik. Po ciemku, bo do światła nie sięga, ale trafia do nocnika bezbłędnie. Sam próbuje, często mało skutecznie, opróżnić po sobie nocnik, co skutkuje podłogą mokrą od siuśków. Ale liczy się myśl… Wie, skąd się bierze kinderki i misię tesię (skrót myślowy – o Misia Lubisia chodzi, ale jadł oglądając książeczkę o Noddym, a tam Misia Tesia była). Wie, że po Miffy idziemy umyć ząbki i na drzemkę. Idąc na dwór zawsze pamięta o czapeczce. Będąc w domu, jak mu się coś wkręci, też o czapeczce zapomnieć nie może i chodzi dnie całe w szydełkowym bereciku z Kubusiem Puchatkiem…

Maleńtas rośnie – nie da się tego ukryć. Widać to i coraz częściej słychać. Bo dorastanie oznacza, że ma się swoje zdanie i trzeba koniecznie głośno je wyrażać. A więc o 5-tej rano cały blok słyszy, że Maleńtas chce siusiu, i nie, nie może zrobić do pieluchy, bo koniecznie, bezapelacyjnie i bezsprzecznie musi zrobić do nocnika. Teraz już w tej chwili. I nie, on dziś nie chce założyć koszulki z Myszką Mickey. To musi być ta z Olafem. Ewentualnie z Minionkiem. I nie obchodzi go zupełnie, że ta z Olafem jest w praniu, bo ubrudził ją zupką, a ta z Minionkiem wprawdzie plam nie ma, ale też czeka na pranie, bo się osikała. Tak, sama się osikała, bo przecież Maleńtas celowo na nią nie sikał. A te spodnie nie pasują do skarpetek, bo przecież oczywistym jest, że spodnie i skarpetki muszą być tego samego „kororu”. A tak w ogóle, to on chce krótkie spodenki…

Takie jakieś dziwne wspomnienie gdzieś w głowie mam, że śniadanie kiedyś Maleńtas jadał siedząc w swoim krzesełku. I kaszkę jadał, ze smakiem, bez protestów. Ale kiedy to było… Teraz jemy kanapkę. A z czym? Z miodkiem. No to szykujemy z miodkiem. Ale chciałem z dżemikiem! Nie, chciałeś z miodkiem. Ale teraz chcę z dżemikiem. To zjedz z miodkiem i zrobimy drugą z dżemikiem. I usiądź. Po 45 minutach proszenia, żeby usiadł i zjadł na siedząco, a nie w locie poddaję się… Coraz częściej tęsknię za tą kaszką…

DSC_1736c

Kolejnym krokiem w stronę dorosłości było rozmontowanie niemowlęcego łóżeczka i zamienienie go w normalne dziecięce łóżko. Nie obyło się bez problemów. Tu śruba nie trzyma już, tu dziury po poprzedniej wersji widać, tu pękła listwa. Na szczęście, do tej pory to jedyne problemy z Maleńtasowym łóżeczkiem. O ile Ptyś przy zmianie swojego szczebelkowego łóżeczka w pełnoprawne łóżko dziecięce konkursowo spadał z niego w nocy przez pierwsze tygodnie blokując głową drzwi do pokoju i uniemożliwiając rodzicom wejście, tak Maleńtas spadł raz jeden i pozbierał się wyjątkowo szybko. Ale nie do końca jednak przemyśleliśmy ten krok…

Maleńtas w swoim niemowlęcym łóżeczku, jak każde dziecię, w pewnym momencie odkrył, że sam potrafi wyjąć szczebelki i wyjść z łóżeczka bezpiecznie i bezstresowo. A szczebelki z impetem rzucane o podłogę stanowiły niejako early-warning system (system wczesnego ostrzegania?). Dźwięk uderzających o podłogę patyków był dla nas sygnałem, że czas drzemki dobiegł końca i porcelanowe kubki po kawie trzeba usunąć z zasięgu małych rączek asap. Nocą był to również znak, że mam 10 sekund na sprawdzenie, która godzina i podjęcie decyzji, co dalej. Bo jeśli już jest po 4=tej, Maleńtas wkroczy do sypialni wykrzykując „już się yspałem”(„w” w domyśle, łatwiej je najwyraźniej ominąć niż wypowiedzieć) i odnoszenie go do jego pokoiku sensu nie ma żadnego i lepiej pozwolić mu wdrapać się na mamę i jeździć po niej jak walec. Jeśli jest jeszcze przed 4, to trzeba szybko złapać go w locie i w pozycji horyzontalnej odnieść do pokoiku i położyć, modląc się w duchu, że jeszcze zaśnie. A teraz? Bez szczebelków nie ma żadnego ostrzeżenia, żadnego czasu na przygotowanie i wprowadzenie w życie planu awaryjnego. Maleńtas po prostu nagle pojawia się w sypialni, czasem informując, że już się”yspał”, czasem żądając picia, a czasem milcząc wdrapuje się na mamę i pyta „lubisz przytulanie?”…

Należę do pokolenia „Friendsów”. To pokolenie, które nie dość, że obejrzało wszystkie 10 sezonów Przyjaciół, robiło to wielokrotnie, zna kultowe teksty na pamięć i potrafi dogadać się z innymi tego pokolenia cytując Chandlera i pozostałych. A co ma piernik do wiatraka? Ano to, że ilekroć patrzę na Maleńtasa mam w głowie teksty Joey’a dyskutującego (z braku lepszego odpowiednika słowa „bargain”… ten polski mnie kiedyś dobije…) z Bogiem na temat dorastania/starzenia się. Więc patrzę na mojego Maleńtasa i myślę, jak Joey, gdy kończył 30 lat… Why God??? Why??? We had a deal!!! Why are you doing this to us??? Maleńtas miał być malutki. Słodziak mój. Wczoraj. Dzisiaj. Jutro. Malutki!!! A tu klops – rośnie równie szybko jak rósł Ptyś… I ani się obejrzę, a do szkoły pójdzie i idąc ulicą tak ni z tego ni z owego nie powie „Kocham Cię”. Nie będzie przychodził się przytulać. Nie będzie mówił, że cały jest mamy. Przestanie pytać „lubisz całowanie?”… Nagle jego jeansy będą prawie tak długie, jak jeansy taty… Buty przestaną mieścić się na jego małej półeczce w szafce na buty… Moment, w którym przeskoczyliśmy w sklepach z części dla rozmiarów 56-98 był przerażający, a teraz to już będzie tylko gorzej… Ja zupełnie nie wiem, kto wymyślił, żeby dzieci rosły tak szybko… Why, God, why???

Ale, że zawsze trzeba patrzeć na jasną stronę (always look on the bright side of life), szklanka jest w połowie pełna (glass is always half full), a każda chmura ma coś tam srebrnego (every cloud has a silver lining – i niech mnie nikt nie próbuje przekonać, że język polski nie jest leksykalnie biedny), czekam, aż z tym dorastaniem Maleńtasa nadejdzie moment, w którym będę mogła sama samiuteńka pójść do toalety, spać dłużej niż do 5-tej i bez przerw, wyjść do Biedronki bez akompaniamentu płaczu i krzyków i zjeść swój obiad w całości, bez niespełna metrowej przeszkadzajki wiszącej na stole i błagającej „mama, daj”… Bo obiad jakoś zawsze lepiej smakuje z maminowego talerza…